Pradziadek Pradziadek
219
BLOG

Samorząd w mojej fabryce (cz. XIX, WIEDZA TAJEMNA)

Pradziadek Pradziadek Rozmaitości Obserwuj notkę 10

 

Na początku 2005 r. w Internecie ukazała się tzw. lista Wildsteina podważająca mój idylliczny stosunek do niektórych kolegów, z którymi miałem do czynienia w latach osiemdziesiątych. Lista Wildsteina spowodowała istne trzęsienie ziemi w mediach przerośniętych dawną agenturą. Prym w atakach na niego wiodła „Gazeta Wyborcza”, która, nie stroniąc od manipulacji, broniła agentów z taką determinacją, z jaką broni się niepodległości. IPN zarządzany był wtedy przez prof. Leona Kieresa, który zasłynął jako zwolennik zamiatania pod dywan informacji niewygodnych dla Salonu, czego spektakularnym przejawem była próba przyznania statusu pokrzywdzonego Lechowi Wałęsie, mimo powszechnie znanych jego związków z SB w latach siedemdziesiątych. Trzeba było dopiero buntu członków Kolegium IPN, by nobilitacją byłego prezydenta i dawnej legendy Solidarności musiał zająć się Trybunał Konstytucyjny. Trudno się zatem dziwić Wildsteinowi, dawnemu działaczowi opozycyjnemu (jego przyjaciela zamordowała bezpieka), że nie zdzierżył tej obłudy wszechobecnej w życiu publicznym, a w szczególności w obszarze mediów i doprowadził do ujawnienia katalogu IPN, wokół którego panowała zmowa milczenia. Jego krok – oprócz afery Rywina – był jednym z najistotniejszych impulsów wyznaczających kierunek zmian w układzie sił politycznych w Polsce w 2005 r. Zapłacił za to utratą pracy, chociaż należały mu się wyrazy uznania. Wyrzucenie Wildsteina z pracy z „Rzeczpospolitej” za czasów redaktora Gaudena spowodowało wiele protestów nie tylko w środowisku dziennikarskim. Pamiętam nawet pikietę pod dawną siedzibą tej gazety przy placu Starynkiewicza oraz przemówienia Jana Pietrzaka i Krzysztofa Skowrońskiego. Przybyło wiele osób z całej Polski z transparentami, by demonstrować w obronie najbardziej znanego wtedy dziennikarza. Widziałem tam i Jana Pospieszalskiego, i Seweryna Jaworskiego.

Lista Wildsteina wywołała tak wielkie zainteresowanie, że trudno ją było początkowo ściągnąć z internetu, bo strona była stale okupowana przez rzesze zainteresowanych internautów. Dopiero po kilku dniach udało się ją upolować. Ale poszukiwania sowicie się opłaciły. Okazało się bowiem, że potężna niegdyś „Solidarność” wcale nie była monolitem bez skaz. Wiele tzw. „moralnych autorytetów” sprzeciwiających się lustracji okazało się agentami bezpieki. Na liście Wildsteina nie zabrakło także znanych nazwisk z mojej fabryki. Nie było na niej jednak nikogo z tych najbardziej zaangażowanych i najbardziej znanych: Arka, przewodniczącego Komisji Zakładowej NSZZ „S” z 1980 r., Zbyszka, przewodniczącego rady pracowniczej, Geni, Jula i mnie. Kilka jednak nazwisk kompletnie mnie zaskoczyło i postanowiłem rzecz dogłębnie wyjaśnić, bo sprawa miała charakter fundamentalny. Przeprowadziłem rozmowy z dwoma kolegami i zażądałem od nich, by wystąpili do IPN w celu uzyskania zaświadczeń, że to nie o nich chodzi. Po ich odmowie postanowiłem sprawdzić swoją teczkę w IPN, bo uznałem, że powinienem wiedzieć, komu nie należy podawać ręki.
        Zgodnie z obowiązującym wtedy prawem, aby mieć wgląd do mojej teczki, musiałem mieć przyznany status pokrzywdzonego, tzn. osoby inwigilowanej przez SB i równocześnie z nią nie współpracującej. Wniosek do IPN zgłosiłem w sierpniu 2005 r., a na status pokrzywdzonego musiałem czekać aż do św. Mikołaja następnego roku. Tyle się czekało wtedy na odpowiedź. Wraz ze statusem pokrzywdzonego otrzymałem zaproszenie do czytelni w celu zapoznania się z zawartością mojej teczki. Zjawiłem się tam niezwłocznie i przeczytałem wszystko, co w niej było. N
iestety, niemal wszystkie dokumenty zostały zniszczone i to ponad dwa lata przed Okrągłym Stołem, co było dla mnie dużą niespodzianką. Zachowała się natomiast ciekawa korespondencja między Stołecznym Urzędem Spraw Wewnętrznych (SUSW) i dyrektorem przedsiębiorstwa, który w lutym 1985 r. wystąpił o „dopuszczenie do spraw o charakterze gospodarczo – obronnym” kilku członków rady pracowniczej, w tym mnie. W tajnej odpowiedzi z SUSW z września 1985 r., jaką przekazał ppłk. mgr R. Kutwa, poinformowano, że „SUSW nie wyraża zgody w sprawie upoważnienia do dostępu do wiadomości stanowiących tajemnicę państwową”. Ale najciekawsze jest uzasadnienie tej decyzji (oczywiście także tajne), jaką przygotował z-ca naczelnika Wydziału V SUSW w Warszawie, niejaki mjr E. Kwiatkowski. Oto ono: "tutejszy wydział posiada informacje operacyjne z których wynika, że w/w to b. aktywni członkowie NSZZ "Solidarność", którzy nie zaprzestali prowadzenia wrogiej działalności antysocjalistycznej na terenie zakładu. Obecnie aktywnie działają w tzw. strukturach podziemnych b. NSZZ "Solidarność". Posiadają liczne kontakty z innymi wrogimi działaczami poza zakładem. obecnie opanowali oni Radę Pracowniczą pod szyldem której napadają na zakładową organizację partyjną szkalując jej członków itp.  Napady takie mnożą się również i na inne społ - polityczne organizacje w zakładzie. Biorąc pod uwagę całość wiadomości na temat antysocjalistycznej działalności drugostronnie wymienionych tutejszy wydział nie wyraża zgody na dopuszczenie ich do prac tajnych". Najbardziej zdumiała mnie informacja, że „antysocjalistyczną działalnością i napadami na organizację partyjną” zajmował się także jeden z naszych kolegów, który był członkiem partii. Najwyraźniej załatwiono nas odmownie hurtem, nie dzieląc na lepszych i gorszych.

W dokładnie wyczyszczonej teczce nie było żadnych donosów i myślałem, że nie mam szans dowiedzieć się kto na mnie donosił. Obsługujący mnie archiwista powiedział mi jednak, że znaleziono trzy osoby, które mnie stale inwigilowały, ale są one ukryte pod pseudonimami i rozszyfrowanie ich nazwisk musi trochę potrwać. Z dużym zainteresowaniem oczekiwałem więc na wyniki kwerendy, ale muszę przyznać, że moja cierpliwość była wystawiona na ciężką próbę. Wreszcie po długim oczekiwaniu w listopadzie 2009 r. otrzymałem fragmenty teczki Roberta M., TW „Lato”, fizycznego pracownika z Narzędziowni w mojej fabryce, który donosił na kolegów i na mnie, za co otrzymywał co miesiąc lub co dwa miesiące wynagrodzenie w wysokości 2.000 zł. Donosił od grudnia 1983 r., kiedy został zatrzymany i pozyskany do współpracy.  Jego donosy były o tyle niebezpieczne, że wskazywał konkretne osoby kolportujące wydawnictwa podziemne, w tym Tygodnik Mazowsze, a także osoby zbierające składki. Na przykład w marcu 1984 r. raportował esbekowi, że przyniosłem „na wydział kilkanaście sztuk Tygodnika Mazowsze” i wręczyłem je „do rozkolportowania jednemu z pracowników”, a w miesiąc później „Wolę” i jakieś biuletyny. Donosił też na mnie,  że namawiałem do udziału w różnych solidarnościowych akcjach, podając dokładne ich miejsca i terminy zbiórek. Był on często zadaniowany do inwigilowania mnie, ponieważ jak to zapisano w protokołach, byłem „uważany za przywódcę „S” w zakładzie”. Najgroźniejsze były jednak jego donosy o planowanych imieninach jednego z działaczy związkowych z Narzędziowni, na których, jak to zwykle bywało na męskich wydziałach, nie stroniono od gorzałki. Z przedstawionych mi protokołów wynikało, że planowano przeprowadzenie w tym dniu obławy na wychodzących z pracy uczestników imienin i wykorzystanie informacji o ewentualnych zatrzymaniach do celów operacyjnych, tzn. do pozyskania kolejnych współpracowników. Ta lektura uświadomiła mi dodatkową zaletę popularnych w stanie wojennym ślubowań dotyczących powstrzymania się od picia alkoholu. Gdyby było więcej wstrzemięźliwości trudniej byłoby SB inwigilować środowiska podziemnej „S” w zakładach pracy.   

Drugim, wskazanym mi przez IPN tajnym współpracownikiem, który na mnie donosił, był Dariusz K. (TW „Mistrz”), członek Rady Pracowniczej II kadencji, a więc w czasach, gdy ja byłem jej przewodniczącym. Darek był sprawdzony na mój wniosek, bo znalazłem go na liście Wildsteina. To była dla mnie bardzo przykra niespodzianka, bo darzyłem go dużą sympatią. Często mnie wspierał dobrym słowem i zawsze głosował tak jak tego oczekiwałem. A w tamtych czasach było to ważne, bo z racji charakteru uchwał przez nas podejmowanych zarzucano nam prowadzenie działalności politycznej i dlatego nie wszyscy byli w stanie unieść rękę do góry w odpowiednim momencie. 

Wprawdzie donosy Darka nie były dla mnie szczególnie niebezpieczne, ale wskazują, że te jego miłe słówka kierowane do mnie były nieszczere i miały jedynie na celu pozyskanie mojego zaufania. No bo cóż on na mnie wygadywał? A to że „praktycznie rada jest kierowana jednoosobowo„ przeze mnie, albo że „nie ma w jej składzie osób, które same wychodziłyby z inicjatywą, oni tylko podnoszą palce podczas głosowania”, przyznając samokrytycznie, że „sam też do nich należy”. Albo, jeszcze bardziej przerysowując, mówił o mnie jako wiceprzewodniczącym rady pracowniczej warszawskiej fabryki, który w nowej radzie „opiera swoją działalność na popierających go osobach ze starego składu, traktując ich jak chłopców na posyłki, a oni „tańczą jak on im zagra”.   Relacjonował także posiedzenia rady, szczególnie eksponując moje dokonania i  donosząc na przykład, że „inicjatywa przeprowadzenia w zakładzie referendum” w sprawie pluralizmu związkowego wyszła ode mnie i że „wiele osób ze składu rady nawet nie zostało o tym poinformowanych”. Było to oczywistą nieprawdą, bo bez zaangażowania wielu członków rady i podziemnej „S” nie byłoby możliwe zebranie w zakładzie w ciągu kilku dni prawie pięciuset podpisów pod wnioskiem o przeprowadzenie referendum. Mimo że moja rola w donosach była wyolbrzymiona nie spotkała mnie jakaś spektakularna krzywda w mojej fabryce. Uważam jednak, że nie można bagatelizować tego rodzaju dokumentów zgromadzonych w IPN, bo ujawniają one wiedzę niezbędną do zrozumienia niewyjaśnionych zagadek z niedawnej przeszłości i dzisiejszego postępowania wielu osób znanych z działalności publicznej. W tych akurat sprawach brak mi poczucia humoru, może dlatego że wiem z autopsji ile świństw mieści się w pozornie nawet błahych donosach.

Pradziadek
O mnie Pradziadek

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości